Jazz Forum 1-2/2020
1. Don’t Stop the Train
2. Sketches of Mine
3. Imeka
4. Illusions Perdues
5. The Giant Against the Girl
Muzycy:
Mirosław „Carlos” Kaczmarczyk – gitara;
Øyvind Brække – puzon;
Wojtek Staroniewicz – saksofon;
Paweł Kaczmarczyk – fortepian;
Knut Løchsen – syntezatory;
Paweł Pańta – gitara basowa;
Ivan Makedonov – perkusja;
Kenneth Ekornes – instr. perkusyjne;
Kjetil Røysland, pedal steel guitar.
Live In Oslo
Loud Jazz Band
O płycie mówi lider zespołu, Mirosław „Carlos” Kaczmarczyk:
Nagranie pochodzi z występu w Cosmopolite Scene w Oslo. To chyba najbardziej prestiżowe miejsce koncertowe w Oslo. Klub z dużą sceną, świetnym dźwiękiem i atmosferą. Tu występują najwięksi światowi artyści, nie tylko jazzowi. Podczas występu czułem lekkość i zadowolenie z bycia w środku tej pięknej energii. Dobry „vibe” pomiędzy perkusistą Ivanem Makedonowem i basistą Pawłem Pańtą uskrzydlał mnie i pozwalał na zespołowe muzykowanie.
Długo zastanawiałem się nad doborem utworów. Chciałem po prostu „opowiedzieć” historię Loud Jazz Bandu. Zaczęliśmy od najważniejszej kompozycji w okresie skandynawskim Don’t Stop the Train (2004), która ma dla mnie symboliczne znaczenie. Końcówka też była dla mnie oczywista. The Giant Against the Girl (2017) nie ma konkurencji, jeżeli chodzi o zbudowanie kulminacji dużego koncertu. Każdy utwór zaznacza pewien okres w działalności LJB, a każdy następny jest naturalnym wprowadzeniem do dalszego etapu.
Wszyscy muzycy uczestniczyli w tworzeniu tej masywnej wieloplanowej i wieloczęściowej konstrukcji. Program zawiera dużo partii solistycznych, które przełamują w naturalny sposób ramy aranżacyjne utworów. Mamy też collective improvisation, gdzie muzycy popuszczają wodze wyobraźni spontanicznie i brawurowo.
*
MIROSŁAW „CARLOS” KACZMARCZYK
Głośny jubileusz
Jak trudno jest zaczynać wszystko od początku w obcym kraju, wie gitarzysta Mirosław „Carlos” Kaczmarczyk – lider Loud Jazz Bandu, który niedawno obchodził 30-lecie swojego istnienia. W połowie lat 90. był „Carlos” rozchwytywanym muzykiem sesyjnym, grał w wielu różnych zespołach, uczestniczył w tworzeniu muzyki na potrzeby filmu, teatru, a nawet opery. Wraz z musicalem „Metro” występował na Broadwayu. Debiutancki album Loud Jazz Bandu „4Ever 2U” (1994) był nominowany do nagrody Fryderyka i pozostał jedyną polską płytą wydaną przez słynną firmę Mercury Records.
W połowie lat 90. wyjechał Carlos do Norwegii towarzysząc narzeczonej, a później żonie – klasycznej pianistce. W Oslo mozolnie odbudowywał swoją pozycję, uczył się języka, poznawał ludzi, tworzył swój Loud Jazz Band od nowa. Dzięki konsekwencji, samozaparciu i talentowi udało mu się to, a jubileuszowa trasa koncertowa należała do najlepszych w historii grupy. Jej highlight to występ w klubie Cosmopolite Scene w Oslo, który spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem publiczności. Wraz z aktualnym numerem JAZZ FORUM nasi prenumeratorzy otrzymują płytę z nagraniem tego koncertu.
Oddajmy głos autorowi płyty:
Marzyciel
Do dziś noszę w sobie obraz z mojego dzieciństwa. Jedna z moich ciotek pracowała w kasie Operetki. Widzę ją, jak siedzi z moją mamą i kilkoma sąsiadkami. Ciocia lamentuje: „Gdybyście wiedziały, co tam się w tej Operetce dzieje!”. Wznosi przy tym ręce w dramatycznym geście, a ja czuję, jak zapada klamka i decydują się moje losy. Wtedy odkryłem, że gdzieś jest inny świat. Świat niewyobrażalnie odległy od mojej biednej kamienicy na warszawskim Mokotowie.
Zawsze byłem marzycielem, wyobrażałem sobie siebie w tym innym świecie. Siebie innego, lepszego. Te marzenia były dla mnie motywacją do działania, do zmieniania się, do rozwoju. Usłyszałem, jak mój sąsiad gra na gitarze elektrycznej i ten dźwięk został we mnie przez całe życie. Moje marzenia były wielkie. Oczywiście dzieci widzą wszystko inaczej, w sposób wyolbrzymiony, fantastyczny, ale ten impuls trwa. To linia, która zaczęła się wtedy i ciągnie się do dzisiaj. Kiedy komponuję, to jest tak, jakbym wracał do tamtych chwil, słyszę wtedy tak, jak dziecko. Wtedy wierzę, tak jak na samym początku, że muzyka jest biletem do czegoś lepszego.
Na szafie stało radio Pionier i na nim nasłuchiwałem tych głosów z lepszego świata. Wdrapywałem się tam, bo Kaczkowski puszczał nową płytę. Później stałem ze starą gitarą akustyczną w rękach i próbowałem złapać na niej wstęp do Since I’ve Been Loving You Zeppelinów. Teraz, z perspektywy czasu, trudno mi rozstrzygnąć, czy to ludzie w radiu dokonywali tak dobrej selekcji, czy po prostu wtedy w muzyce było tyle dobrego. A może taka jest właściwość naszej pamięci, że wszystko wydaje nam się lepsze? W mojej świadomości pozostaje czas, w którym słuchaliśmy całych płyt. Każdy dźwięk był bardzo ważny. Miałem grupę artystów, na których płyty czekałem. Śledziłem ich w radiu, prasie, wszędzie gdzie tylko mogłem. Dziś wszystkiego jest dużo, za dużo. Za dużo nazwisk, grup, nowych płyt, nie ma czasu, żeby się nad tym zastanowić, czuję się tym przytłoczony, zaczynam się bronić, uciekać.
Nie przez przypadek nazywają mnie „Carlos” – usłyszałem Sambę Pa Ti i byłem ugotowany. Santana zawładnął mną zupełnie. Dlaczego dzisiaj gitarzyści tak nie porywają? Za dużo efektów, za dużo możliwości wpływania na brzmienie poprzez elektroniczny sprzęt. Kiedyś były gitary, wzmacniacz i człowiek, który uderzał w struny. Było słychać pot i łzy w graniu. Teraz wszystko od razu brzmi cudownie, ale to sprawia, że wszyscy brzmią tak samo. Nie ma tej całej pracy związanej z dochodzeniem do dźwięku, do frazowania. Pracy, która sprawia, że muzyk zyskuje indywidualność, że staje się rozpoznawalny. Mamy wielu wirtuozów, prześcigających się w sprawności technicznej, ale mało muzyków, którzy poruszają jakieś struny w duszy.
Jazz
Jeszcze w tym moim radiu usłyszałem Wesa Mongomery’ego. Jego gra zmieniła moją perspektywę, wkroczyłem w nowy świat i nowe postrzeganie muzyki. Oczywiście nadal słuchałem Santany, Deep Purple, Led Zeppelin, ale brzmienie i frazowanie jazzowej gitary już mnie zainfekowało. To było coś innego, intrygującego. Potrzebowałem wielu lat i kontaktów z licznymi muzykami po drodze, żeby to zrozumieć. Chodziłem na Jamboree, do klubów – Remontu, Akwarium, nasączałem się tą muzyką, smakowałem jej atmosferę, której elementem były też spotkania, rozmowy, jam sessions. Byłem wpatrzony w to, co robiły zespoły Air Condition, String Connection, mieszkałem obok Ewy Wanat, słuchałem, jak Novi śpiewali Chopina.
Na Akademię Muzyczną w Katowicach trafiłem w bardzo ciekawym okresie. Przyjechał wtedy do nas Miles Davis, przywiózł Scofielda, pojawili się też Mike Stern czy Pat Metheny. To były ciężkie nokauty, po tym nic już nie było takie samo. Moje marzenia zaczęły ewoluować, rozlewać się w wielu planach. Czułem, że w graniu może chodzić o wiele różnych rzeczy, z których wcześniej nie zdawałem sobie sprawy. To bogactwo możliwości sprawiło, że wytrwałem, że ciągle marzę, tworzę i nadal znajduję w tym radość.
Tu mała dygresja – zawsze uwielbiałem pisać nuty. Patrzenie na klucz wiolinowy, rysowanie nut było i jest nadal dla mnie przeżyciem. Cały czas robię to ręcznie. Ta biegłość w pisaniu i czytaniu nut dawała mi przewagę nad innymi. Dzięki temu byłem angażowany do wielu zespołów, projektów, poznawałem bardzo różnorodne światy muzyczne, do których inaczej bym nie trafił.
Grałem w teatrach, uczestniczyłem w nagraniach muzyki filmowej, w studiach, nawet w Operze Warszawskiej. Grałem też na wielkich scenach z gwiazdami popu. Ta różnorodność to moje bogactwo. To doświadczenie, które pozwala mi odnaleźć się zarówno w intymnym kontakcie ze słuchaczem w klubie jazzowym, jak i pod presją tłumu na wielkiej scenie. Z Wojtkiem Karolakiem, Tomaszem Szukalskim i Czesławem Bartkowskim zagrałem na Jazz Jamboree. To był jeden z najważniejszych momentów w moim życiu.
Podczas moich studiów chodziłem na koncerty tych wszystkich wielkich mistrzów, którzy do nas przyjeżdżali i szykowałem się wraz z innymi na te wielkie sceny, na granie obok Metheny’ego, Sterna, Santany i innych. Takie były wtedy moje marzenia. Miałem szczęście w końcu – przynajmniej częściowo – te marzenia zrealizować. Wraz z Loud Jazz Bandem grałem przed Mikiem Sternem, stałem na scenie klubu Akwarium wraz z Pat Metheny Group. Zdarzyło się nawet, że Pat ode mnie pożyczył gitarę! Ale nic nie przyszło łatwo, życie na każdym etapie weryfikowało moje marzenia, teraz wiem, że po prostu nie byłem na wiele rzeczy gotowy i że wszystko, co mnie spotykało, musiało mieć swój czas i odpowiednie miejsce.
Polak w Norwegii
Ta norweska samotność nie była dla mnie łatwa. Przedtem byłem cały czas wśród ludzi, wiele spraw i rzeczy działo się na raz, żyłem jak w gorączce. Tuż przed wyjazdem do Norwegii z musicalem „Metro” występowałem na Broadwayu, żyłem jak w rodzinie z kilkudziesięcioma ludźmi. A tu nagle okazało się, że muszę siedzieć w domu sam. Zacząłem się uczyć życia na nowo. Zrozumiałem, że nie powinno się oceniać, należy obserwować, definiować i działać. Po wyjeździe uświadomiłem sobie, że ogólnie rozumiana sztuka ma dla mnie ogromne znaczenie. Latami współpracowałem z teatrami, baletem i operą, studiami filmowymi itd. I to wszystko zabrałem ze sobą wyjeżdżając z Polski. Kiedy szukałem muzyków w Norwegii, to uświadomiłem sobie, jak wiele nas różni. Na próbach mówiłem językiem aktorów, reżyserów, choreografów, a nie muzyków. Pamiętam, że moi muzycy początkowo byli bardzo zdziwieni tym, jak opisuję muzykę, później się do tego przyzwyczaili. Być może dlatego mam tak dobry kontakt z młodzieżą w szkołach muzycznych, że zamiast suchej terminologii muzycznej jest w tym, co o niej mówię, jakiś czar, ale także związek ze zwykłymi, życiowymi sytuacjami.
Oprócz zajęć indywidualnych z gitarzystami prowadzę także małą orkiestrę złożoną z uczniów wywodzących się z różnych środowisk – muzyki rytmicznej i klasycznej. Ten mój język bardzo mi pomaga do nich dotrzeć. Prowadzę młodych ludzi od początku aż do poziomu bardzo zaawansowanego. Niewielu czynnych muzyków może to o sobie powiedzieć.
Mam cały czas kontakt z Polską. U siebie też tę polskość staram się kultywować. Moi młodzi norwescy uczniowie, kiedy do mnie przychodzą mówią: „Dzień dobry!” i „Do widzenia!” po polsku. Na festiwalu Thanks Jimi w Oslo gram utwory Breakoutu, Prońko, Perfectu, a ludzie na koncertach śpiewają z nami te piosenki. Po polsku!
Na statku
Wyjazdy „na statki” były oceniane dość krytycznie przez część środowiska jazzowego. Najbardziej krytyczni byli ci, którzy na te statki nie mogli wyjechać. Dla mnie był to ważny etap mojego życia. Tam zetknąłem się z wieloma bardzo dobrymi instrumentalistami. Tam też zacząłem się usamodzielniać jako muzyk, i tam po raz pierwszy zakiełkowała we mnie myśl o założeniu swojego zespołu. Traktowałem to trochę jak stypendium. Oprócz grania nie miałem żadnych innych obowiązków, więc mogłem spokojnie ćwiczyć.
Początkowo to był dla mnie szok. To były przecież czasy, kiedy trudno było wyjechać gdzieś dalej za granicę, a ja odwiedzałem niesamowite, egzotyczne miejsca. Miałem możliwość stykać się z odmiennymi kulturami, tradycjami. Wysiadało się przecież w kolejnych portach, a z czasem dzięki bardziej doświadczonym kolegom odwiedzałem też miejsca, do których zwykli turyści nie docierają. Byłem na Jamajce, w Puerto Rico, w Meksyku, często trafiałem w miejsca, gdzie grali lokalni muzycy, to były niesamowite, ekscytujące doświadczenia.
No i na statku zaczął powstawać Loud Jazz Band. Po przyjeździe z rejsu, w Warszawie zacząłem tworzyć swego rodzaju spotkania muzyczne. Na początku graliśmy covery utworów Scofielda (nazwa naszego zespołu wzięła się od tytułu jego albumu „Loud Jazz”), Weather Report, Metheny’ego i wielu innych muzyków. Grałem już wtedy z Wojtkiem Staroniewiczem, poza tym byli Piotrek Iwicki, Maciej Ostromecki, Darek Janus, Darek Szymańczak na basie, później doszlusował Andrzej Rusek. Po tym etapie grania cudzych kompozycji zaczęliśmy grać moje utwory i tak jest już do dzisiaj.
Wreszcie przyszedł sukces płyty „4Ever 2U” – nagranie dla firmy Mercury, nominacja do Fryderyka, popularność. Muszę tu podkreślić rolę mojego przyjaciela Piotra Iwickiego – on zawsze pomagał w decydujących dla LJB momentach. Jest obrotny, wszystkich zna, o wszystkim wie, miał i ma nadal dużo do zaproponowania zespołowi. Prowadzenie takiej grupy wymaga bardzo dużo pracy, samozaparcia, konsekwencji w działaniu.
MOJA MUZYKA
Największą zapłatą jest dla mnie to, że ci wspaniali artyści grają moją muzykę. Właściwie dopiero teraz mam poczucie, że gram siebie. Wtedy grałem innych. Dopiero w Norwegii nawiązałem kontakt ze sobą, zrozumiałem kim jestem i jak to wyrazić w muzyce. Było to związane z okresami samotności, miałem więcej czasu dla siebie, mogłem spojrzeć wstecz, a też i zajrzeć w głąb siebie.
Komponowanie to dla mnie dość tajemniczy proces. Po prostu w pewnym momencie czuję, że jest coś we mnie, to jest specjalny rodzaj świadomości, nieporównywalny z niczym i najpiękniejszy, jaki mogę sobie wyobrazić. Najczęściej komponuję motywicznie – znajduję jakiś mały motyw, figurę, którą muszę złapać, nim zniknie, i rozwinąć. Wyobrażam to sobie jako rysowanie jakiejś formy, np. domu, który uzupełniam o wciąż nowe szczegóły. Czasem staję w miejscu i nie potrafię znaleźć właściwego elementu. Bywa, że musi minąć wiele lat, nim uda mi się dokończyć utwór. Muszę mieć do tego wewnętrzny spokój, odpowiedni nastrój. Przypomina mi to wchodzenie do pokoju, przez długi czas drzwi są zamknięte, ale przychodzi taki moment, kiedy się otwierają i mogę zajrzeć do środka, zobaczyć moją muzykę.
Na początku mojej pracy w Norwegii, miałem już swój zespół, ale nie potrafiłem nic nowego napisać. Przytłaczała mnie presja związana z nowym krajem, nowym środowiskiem. Zależało mi, żeby wystartować z czymś naprawdę dobrym, czułem, że mam tylko jedną szansę, żeby zyskać uznanie w nowym otoczeniu. W końcu muzycy zaczęli mieć wątpliwości – czy to naprawdę ja komponowałem dla Loud Jazz Bandu przed wyjazdem? Czy to „4Ever 2U” jest moje? Tak mnie to poruszyło, że cała presja zeszła i nagle wylała się nowa muzyka. Powstały kolejne płyty „Don’t Stop The Train”, „The Way To Salina”, i wszystko ruszyło do przodu.
Osobista opowieść
Mam tendencję do kreowania wielkich, całościowych wizji. Ta fascynacja formami scenicznymi, teatrem, sztuką totalną daje o sobie znać. Tworząc muzykę z moim zespołem muszę jednak zatrzymać się w pewnym momencie i zostawić miejsce innym. Nawet jeśli tego świadomie nie zrobię, to przywołują mnie do porządku muzycy. Tak było np., gdy dałem partyturę utworów z naszej ostatniej płyty „The Giant Against The Girl” Pawłowi Kaczmarczykowi, a on na to: „Nawaliłeś mi tu tyle tego! Nie będę tego grał!”. Obok siedział mój uczeń, a on mi tu takie rzeczy mówi! Ale przełknąłem to, poszedłem do domu, przemyślałem wszystko, doszedłem do wniosku, że ma rację. Partyturę zmieniłem i powstało arcydzieło, ale nie było to dla mnie łatwe.
W praktyce jest tak, że piszę tylko pewien szkielet kompozycji, a reszta jest wynikiem ścierania się indywidualności. Każdy z moich muzyków jest inny, każdy ma swój własny głos. Bardzo ważnym momentem w historii Loud Jazz Bandu było dołączenie Pawła Kaczmarczyka. Jego wirtuozeria i osobowość pozwalają mu eksplodować na scenie. Wojtek Staroniewicz jest podziwiany w Norwegii za wspaniały ton saksofonu i muzyczne opowieści. On nie ma zapędów wirtuozerskich, woli mówić swoim instrumentem, znajdować dla siebie przestrzeń po to, żeby przekazać jakąś myśl. Zawsze mam w zespole puzonistę, który porusza się pomiędzy innymi instrumentami. Lubię norweskich puzonistów za to, że mają trochę inne brzmienie, przypominające zawodzenie północnego wiatru. Słychać u nich też inspiracje Davisem – to błąkanie się, poszukiwanie osobistej ścieżki nie brzmi amerykańsko, jest nieco introwertyczne.
Ja nie jestem gitarzystą, który dominuje swoim instrumentem. Czasem zarzucano mi w recenzjach, że przecież jestem liderem-gitarzystą, a nasze płyty nie są „gitarowe”. Nie o to mi chodzi, dla mnie największą wartością jest to, że Loud Jazz Band ma własny, rozpoznawalny sound, którego jestem częścią. Każda nasza płyta jest osobistą opowieścią. Nie chcemy szokować, chcemy przekazywać prawdę o sobie, o życiu, to muzyka naszej codzienności.
Nie każdy może być muzykiem w moim zespole. Musi mieć to coś, tę swoją historię do opowiedzenia, która wpisuje się w naszą opowieść. Mieliśmy próby z wieloma artystami, czasem nawet z wybitnymi wirtuozami, ale nie pasowali do nas.
Mamy swoją muzykę, brzmienie, ale nie wypieram się inspiracji Sternem, Methenym, Scofieldem, Davisem. Z tego też względu jeden z utworów nazwałem Sketches of Mine nawiązując do słynnej kompozycji Milesa.
Pierwiastek skandynawski
Mieszkam w Norwegii od wielu lat i powoli się zmieniam. Ten piękny kraj wpływa na moją osobowość. Jestem jednak Polakiem, czuję się w Polsce bardzo dobrze, świetnie się z ludźmi tutaj rozumiem. Nie mogę powiedzieć, żebym grał po skandynawsku, do tego trzeba coś więcej niż tylko iluś tam lat spędzonych w Skandynawii. Jeśli w muzyce Loud Jazz Bandu jest jakiś skandynawski pierwiastek, to głównie dzięki norweskim muzykom, którzy z nami grają. Zwłaszcza, że są to zazwyczaj artyści zanurzeni właśnie w tym nordyckim brzmieniu, a nie ci wychowani w tradycji amerykańskiej – bo są tam też i tacy.
Na początku norweskiej edycji zespołu miałem ogromne szczęście, że dołączył do nas pianista Helge Lien, który jest teraz już wielką gwiazdą, nagrywa dla niemieckiej firmy ACT. To był bardzo ważny moment. Bo on już wtedy był znakomitym muzykiem, jego gra ustawiła nam bardzo wysoko poprzeczkę. Musieliśmy się do tego dostosować. Nagraliśmy razem dwie płyty, dzięki którym staliśmy się znani w środowisku skandynawskim. Moim dobrym znajomym jest Tord Gustavsen, mieszkał niedaleko mnie. Przychodził czasami do mnie i grał na fortepianie, a ja sekundowałem mu na gitarze. To silna osobowość, wspaniały artysta, mógł mnie w jakiś sposób inspirować.
Don’t stop the train
Czy zdarzały się chwile zwątpienia? Czy myślałem o tym, żeby się poddać? Właściwie codziennie zmagam się z takimi wątpliwościami. Ale wtedy przypominam sobie to wszystko, czego dokonaliśmy, wracam do takich momentów, jak np. ubiegłoroczne, wrześniowe koncerty w Oslo, które były prawdopodobnie czymś najwspanialszym, co wydarzyło się w naszej historii. To był początek trasy świętującej 30-lecie grupy. Graliśmy w specjalnym, dziewięcioosobowym składzie powiększonym o Kjetila Røyslanda grającego na pedal steel guitar. Na basie wspaniale zagrał Paweł Pańta.
Mam dosyć przekorną naturę. Jeśli ktoś mi próbuje przeszkadzać, udowadniać, że z moich planów nic nie będzie, to ja właśnie zrobię wszystko, żeby pokazać, że jednak mi się uda. Nieprzypadkowo nasza pierwsza płyta w Norwegii nazywała się „Don’t Stop The Train”. To, że przetrwaliśmy, zawdzięczamy wielu wspaniałym ludziom, których spotykałem na swojej drodze. Muszę tu wspomnieć np. o Kubie Karłowskim, który jest autorem oprawy wizualnej naszych okładek, plakatów, strony internetowej itp.
Loud Jazz Band to ośmioosobowy zespół, taki skład rodzi wiele problemów finansowych i logistycznych. Z tego powodu nie jest łatwo organizować nasze koncerty. Zawsze jednak jesteśmy bardzo dobrze odbierani przez publiczność. Dzieje się tak dlatego, że każdy z muzyków jest mocno zaangażowany w to, co robimy. Każdy czuje się emocjonalnie związany z tą grupą.
Aktualny skład zespołu podczas jubileuszowej trasy to: Wojtek Staroniewicz – sax, Øyvind Brække – tb, Paweł Kaczmarczyk – p, Paweł Pańta – b, Knut Løchsen – synth, Kjetil Røysland – pedal steel guitar, Ivan Makedonov – dr, Kenneth Ekornes – perc, no i oczywiście ja na gitarze. Do tego mamy dwóch kamerzystów, którzy kręcą materiał do specjalnego filmu. Jeździ z nami też dźwiękowiec Krzysiek Podsiadło, zabieramy Kubę Karłowskiego, specjalistkę od oprawy medialnej Martę Ratajczak, no i jest też nasz zaufany kierowca – Ricardo. W sumie 15 osób!
Kształt tego filmu o nas dopiero się rodzi, szukamy właściwej formy, by przedstawić całą naszą historię. Na pewno wkrótce pojawi się krótki trailer dotyczący norweskich koncertów, który będzie prezentowany w Internecie.